Jako 6-cio letni chłopak w pierwszych dniach września 1939 r. pierwszy raz zobaczyłem kilku osobową grupę niemieckich żołnierzy w mundurach z karabinami i plecakami prowadzących rowery ul. Grunwaldzką od strony Plewisk w stronę torów kolejowych. ( „Niemcy na rowerach”)
Do 1941 r. cała moja 4-ro osobowa rodzina mieszkała w naszym nowym domu, jednak pewnego dnia wcześnie rano przyszedł sołtys w towarzystwie policjanta i oświadczył że do godz. 12-tej dom musimy opuścić, bo będzie w nim zamieszkiwała rodzina „Baltendeutschów” z którymi niewolno nam się kontaktować.
Dano nam wybór samodzielnego załatwienia sobie schronienia, albo przed południem podjedzie podwoda i zawiezie nas do obozu na Głównej skąd zostaniemy wywiezieni do GG. Ponieważ połowa Plewisk to krewni lub powinowaci to rodzice brata i mnie wyposażyli w uprzednio przygotowane plecaki i posłali do babci w Plewiskach, a ojciec załatwił wóz konny którym mógł tylko przewieźć szafę z odzieżą i małżeńskie łoże. Tak przemieszkaliśmy na strychu u babci całe lato i zimę.
W 1942 r. większość gospodarzy polskich wywieziono do GG a w na ich miejscu zamieszkali „Schwartzmerdeutsche”. Niemiecki sołtys zarządził, że niemiecka osadniczka na gospodarstwie Państwa Degórskich przy ul. Kolejowej (obecnie skład materiałów budowlanych) pani Eichler potrzebuje pracowników bo jej mąż był w wojsku, więc do tego gospodarstwa zostaliśmy przydzieleni lako siła robocza.
Pani Eichler przyjęła nas do pokoju po prawej stronie od głównego wejścia z przejściem przez kuchnię gospodarczą z piecem piekarniczym ceglanym i legowiskiem na górze. Ojciec i starszy brat dojeżdżali rowerami do pracy w Poznaniu, mama pracowała jako obsługa obory i chlewa a ja jako jej pomocnik a poza zimą jako pastuch krów. W pierwszych dniach stycznia 1945 r. pani Eichler spakowała swoje dobytki na wóz i razem z „parobkiem” wyjechała na zachód.
Nawet w obliczu wojny „ordnung” musiał być i kiedy piekarnia Pana Borowskiego z braku mąki zaprzestała wydawać chleb na kartki to wydano zarządzenie że zamiast chleba na te same kartki będzie wydawana przez masarnię Pana Drygalskiego gruba kaszanka. Niosąc tą kaszankę do domu po drodze zjadłem jakieś 0,5 kg i na drugi dzień zachorowałem na żółtaczkę mechaniczną.
Po wyjeździe gospodyni w gospodarstwie zakwaterowała się mała jednostka wojskowa Wermachtu z trzema samochodami, jednak kiedy już było słychać dalekie strzały armatnie w połowie stycznia jednostka ta wyjechała. Następnego dnia ok godz. 22-giej ktoś ostro walił do drzwi wejściowych i ja pobiegłem je otworzyć krzycząc po drodze „gleich, gleich”, a po otarciu zobaczyłem 3 lufy karabinowe. Ojciec natychmiast zagadał po rosyjsku że my to Polacy i w budynku Niemców niema.
Tej samej nocy w budynku zakwaterowało się kilku rosyjskich oficerów, którzy bardzo się dziwili skąd z białych rodziców urodził się chińczyk. Żołnierze ci mieszkali przez kilka dni do czasu całkowitego okrążenia Poznania. Pamiętam jak któregoś wieczoru do oficerów przybiegł żołnierz i powiedział że w ogrodnictwie na skrzyżowaniu ul. Kolejowej i Akacjowej padł jego przyjaciel i wszyscy się rozpłakali.
„Rodowity Plewiszczok”